Jak tylko dni robią się krótkie w przeciwieństwie do wieczorów, zaczynam grzebać w swojej biblioteczce. Ponieważ kryzys, skubany, nie zadowolił się mglistym pojęciem „globalny” i objawił mi się w całej okazałości, w tym roku najpierw zaczęłam szukać książek, które kupiłam, a nie zdążyłam przeczytać.

Tak doczekały czarnej godziny.

Pechowo przypomniałam sobie, że już je przeczytałam w wakacje. Pozostaje biblioteka. Żeby nie krążyć bez celu wśród regałów, pomyślałam, że poszukam najpierw recenzji i zrobię sobie jakąś listę sensowną. Okazało się, że premierowe tytuły niewiele mi mówią – poza tymi, które miały dobrą promocję. I nową Masłowską, ale to wiadomo.

Wśród promowanych najmocniej Pięćdziesiąt twarzy Greya. Okładki tej książki gapią się na mnie z każdego przystanku, więc z myślą, że raz kozie śmierć i może warto wypożyczyć, zaczęłam czytać recenzje. W skrócie dowiedziałam się, że to taki Zmierzch dla dorosłych, tylko główny bohater nie migocze w słońcu i zdecydowanie nie ma nic przeciwko uprawianiu seksu przed ślubem.

Istotną rolę gra tu różdżka głównego bohatera, bo najwidoczniej stare dobre, magiczne akcesoria dzierżone przez matki chrzestne Kopciuszków nadają się już tylko do muzeum. Przyznam, że zupełnie nie rozumiem tego podejścia – na moją wyobraźnię bardziej działały możliwości, jakie ma uzdolniona magicznie rasowa wróżka, niż nawet najwprawniej poczynający sobie ze swoimi atrybutami męskości książę.