Najszczęśliwsza jestem, gdy pieniądze mam zachomikowane na koncie. Kiedy już coś kupuję, serce mnie boli, jeśli nie ma na to przeceny. Straszna ze mnie sknera i już. Ale nawet ja lubię się czasem rozpieszczać.
Lubię ładne rzeczy, jak każdy. Przy okazji wiem na pewno, że ładność, to niezbyt rozsądne kryterium oceny, więc kiedy się do jakiegoś zakupu przymierzam, to upewniam się milion razy, że w ogóle mi to do czegoś potrzebne. Mam w domu trzy durnostojki i do końca świata będę się upierać, że musiałam mieć w chwili zakupu potężne zaćmienie umysłowe.
Nie zmienia to faktu, że doceniam przyjemność z gapienia się na witryny sklepowe. Najprzyjemniej takie lizanie przez szybkę uskutecznia mi się z własnej kanapy – przeglądarkę ze sklepem internetowym w każdej chwili można zamknąć. No i nie trzeba po wyjściu szukać samochodu przez godzinę na parkingu – doprawdy nie wiem, jak to się dzieje, ale ja swój ciągle gubię. Planuję zamontowanie w nim jakiegoś wyjca z kolorowymi, mrugającymi światełkami, żeby łatwiej było gada czterokołowego znaleźć.
Ostatnio odkrywam witryny internetowe, w których ze sporym rabatem można kupić krzesła, lampy, zatyczki do uszu, dmuchane zwierzęta i puszki z mordką Bambi przez kilka dni. Najbardziej lubię wypasione kuchenne utensylia. Bawię się w zgadywaniem, do czego może służyć ten i ów wymyślny kształt.
Myślałam, że patrzę na bardzo dziwne połączenie silikonowej łyżki do buta i szpatułki do przewracania placków na teflonowych patelniach. Założyłam okulary i odkryłam, że gapię się na wibrator. Na dodatek zdjęcie mam na cały monitor, a siedzę w salonie i nie jestem w domu sama.
Spaliłam największego raka w życiu i zorientowałam się, że nikt na mnie nie zwraca uwagi. Powolutku, z miną grzesznej pensjonarki wróciłam do oglądania.