Suspensorium to straszne słowo. Spirulina trochę też. Spiekota, sromotnikowy, saturacja i satanizm nie znajdą się na liście moich ulubionych wyrazów. Za to na pewno znajduje się na niej SZCZĘŚCIE.
I wcale nie dlatego, że jakoś mam go obłędnie dużo, tylko dlatego, że wiem, że jeśli się odpowiednio skupię, to je sobie wyprodukuję sama, jak bohaterowie Braking Bad metamfetaminę.
Chociaż produkcja narkotyków mogłaby zrobić ze mnie bajecznie bogatą kobietę, to wolę jednak przerabiać wdepnięcie w psią kupę na dobry znak od kosmosu, niż chemikalia na biały proszek we własnej piwnicy. Bo przecież wszystko zależy od tego, jak patrzymy na nieszczęście, a nie od faktycznej wartości zdarzenia.
No, bo na przykład: co kupię bazylię to mi zdycha. No zupełnie nie wiem już co mam z nią robić. Przesadzałam – zdychała. Zostawiałam w spokoju – zdychała. Podlewałam – zdychała. Nie podlewałam – zdychała (to mnie akurat nie zdziwiło zupełnie). Nawoziłam – zdychała. Przycinałam – zdychała.
Stawiałam w słońcu, w cieniu, w półcieniu – za każdym razem zgon bazylii następował najpóźniej trzy dni od przyniesienia do domu. Próbowałam ją zachęcać do porzucenia postawy ofiary, ale mi nie szło, więc pomyślałam, że może wzbudzam w bazyliach pragnienie śmierci. Niestety ale nawet, jak się trzymałam od nich z daleka, to nie pomagało. Teraz, kiedy kupuję bazylię, upewniam się, że w lodówce są składniki na sałatkę. A potem zwyczajnie objadamy krzaka, zanim bazylia zdąży się zabić.