Cześć, mam na imię Dominika i jestem uzależniona. Znam daty i godziny emisji, pamiętam o terminach przerw w nadawaniu, pory roku wyznaczają dla mnie premiery kolejnych sezonów, obchodzę żałobę po tych, których produkcja została zatrzymana…

Tak, jestem uzależniona od amerykańskich produkcji serialowych, a co więcej – nie chcę się z tego leczyć. Nic tak nie łagodzi dwugodzinnego prasowania, jak świadomość, że w tym czasie da się upchnąć dwa i pół odcinka „Homeland”, niemal trzy odcinki „Chirurgów”, cztery epizody „Słowo na R” i sześć „Dwie spłukane dziewczyny”.

Rzeczywistość serialowa pomaga zminimalizować upierdliwość codzienności czyniąc ją bardziej znośną. Czasem odgrzebuję dawno już zdjęte z anteny hity żeby zapomnianym niemal postaciom nie było przykro. Chociaż tyle mogę dla nich zrobić za towarzyszenie mi w wykonywaniu jednej z najbardziej znienawidzonych czynności domowych.

Chyba najczęściej wracam do „Przyjaciół”. W jednym z odcinków Rachel znajduje w zamrażalniku lodówki „Lśnienie” Stephena Kinga. Joey tłumaczy jej, że powieść jest zbyt straszna, żeby trzymać ją byle gdzie, więc wylądowała w „bezpiecznym miejscu”. Ponieważ Rachel nie zna tej przerażającej lektury, a bardzo jest jej ciekawa, zamienia się z przyjacielem na książki. On pożycza jej straszliwą powieść mieszkającą w jego zamrażalniku, a ona jemu czytane właśnie przez nią „Małe kobietki”.

W finale historii „Lśnienie” dostaje do towarzystwa w krainie wielkiego lodu właśnie „Małe kobietki”. Obie zostały uznane za równie przerażające. A dlaczego?