Jakiś czas temu pod moim prysznicem zadomowił się gigantyczny kosarz. Nawet specjalnie na te okazję przytargałam do domu gazetę, co by go załatwić, kiedy spał nie przeczuwając niczego w swoim kąciku, ale jakoś nie miałam serca eksterminować drania. No, bo żeby tak bezbronnego i to zachodząc od tyłu? Niegodne ze wszech miar.

Przysiadłam na brzegu brodzika, żeby spokojnie obmyślić jakiś plan działania, albo przynajmniej poczekać aż pająk się odwróci i zaczęłam czytać niedoszłe narzędzie zbrodni, czekając na olśnienie.

Olśnienie nie nadeszło, a pająk się nie odwrócił, co więcej mi się opatrzył, więc postanowiłam dać mu szansę. Pająk przeżył, ja wzbogaciłam się o wiedzę o świecie, bo normalnie głównie przeglądam dodatki, a wnikliwiej traktuję tylko przepisy kulinarne. Od tamtej pory spotykam Grzesia (tak ma na imię pająk) regularnie w różnych miejscach w domu – okazał się być wcale niegroźny i nie tylko mnie nie użarł, to jeszcze wyleczył z arachnofobii.

Za to przeczytanie gazety, którą mało go nie grzmotnęłam, odbija mi się czkawką do dziś. Zauważyłam u siebie powoli postępujące objawy lęku przed absolutnie wszystkim, ze szczególnym uwzględnieniem jutra i wszystko przez kontakt z prasą. Ponieważ należę do tej części ludzkości, która jest wdzięczna Internetowi za to, że umożliwił jej autodiagnozę z dostępem nawet i z telefonu, opiszę dokładnie swoje symptomy. No wiecie. Dla hipochondrycznej potomności.

Każda rzecz, która dopiero nadejdzie, jest potencjalnie groźna, więc całkiem rozsądnie zabunkrowałam się w swoim mieszkaniu. Wychodzę tylko wtedy, kiedy muszę, a w szafkach gromadzę zapasy puszek, kasz, makaronów i innego przetworzonego żarcia. Zupełnie jak ci, którzy wierzyli, że w zeszłym roku nastąpi Armagedon.