Patrycja May

Pamiętnik jest fantastycznym łącznikiem z przeszłością. Pewnie niejedna z Was pisałam bądź wciąż pisze pamiętnik. Tym razem wyciągamy Pamiętnik ze starej szafy, prosto od Wydawnictwa Videograf, który rozbawi Was do łez! Prezentujemy wyniki konkursu, w którym do zdobycia były trzy egzemplarze książki Patrycji May!

Patrycja May – Pamiętnik ze starej szafy

Zabawna opowieść o dorastaniu młodej, zakompleksionej dziewczyny w czasach chylącego się ku upadkowi socjalizmu i początkach wolnej Polski. Zwariowana rodzina, nieobliczalni przyjaciele, a wreszcie proza życia przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, widziana oczami młodości, gdzie wzniosłość przemian przegrywa z drapieżną chęcią przeżycia przygody. Historie czwórki przyjaciół wkraczających w dorosłe życie, szalonego dziadka Staśka i ciotek: Felicji, której największym pragnieniem jest powtórne zamążpójście, i Amelii – despotki wzbudzającej strach całej rodziny. Dawka śmiechu gwarantowana.

Weź udział w konkursie i wygraj książkę Pamiętnik ze starej szafy Patrycji May!

Aby wygrać jeden z trzech egzemplarzy książki Patrycji May – Pamiętnik ze starej szafy, wystarczyło odpowiedzieć na poniższe pytanie.

Opisz zabawną przygodę ze swojej przeszłości

Spośród nadesłanych odpowiedzi nagrodziliśmy najciekawsze. Poniżej prezentujemy nagrodzone wypowiedzi.

Jolanta P.: Gdy byłam dzieckiem każde wakacje spędzałam u babci na podlaskiej wsi.Dom położony w samym środku lasu,od najbliższego sąsiada dzieliło nas  około pół kilometra więc musieliśmy o swoje rozrywki zadbać sami.Bawiliśmy się z bratem w polowanie na muchy,szukanie skarbów i polowania.Pewnego razu postanowiliśmy skarbów poszukać na strychu.To było miejsce tajemnicze,pełne zakamarków i różnych „cudowności” pochowanych do drewnianych kufrów.My bawiliśmy się w Tajemniczą Wyspę.Po kilku godzinach takiej zabawy zmęczeni zasnęliśmy na sofie ,otuleni tiulowymi szalami naszej babci.Zapadał zmrok i babcia z wujkiem  zaczęła się niepokoić.Zaczęły się poszukiwania w pobliskim lesie.Trwały dość długo,do momentu,aż oboje z moim braciszkiem zeszliśmy ze strychu na dół wyglądając jak dwa stwory nie z tej ziemi/brudni w pajęczynach,tylko oczy świeciły się jak dwa ogniki/Babcia była na nas zła,ale jak zobaczyła takie dwa „upiorki” to nerwy puściły i zaczęła śmiać się na cały głos,a łzy leciały jej ze śmiechu po policzkach.Dostaliśmy reprymendę i od tej  zakaz myszkowania po strychu.Ale ta przygoda pozostała gdzieś głęboko w mojej pamięci po dziś dzień.

Dorota J.: To było jeszcze podczas studiów. Mieliśmy końcowy egzamin z geografii turystycznej u „nieobliczalnego” profesora. Każdy z nas bał się go, ponieważ po uczelni krążyły legendy o jego dziwnych zachowaniach. Bardzo lubił muzykę. Zdarzało się, że nawet śpiewał podczas wykładów. Poza tym ciężko było u niego zdać. Wszystko zależało od jego humoru. Ot, taki sobie dziwak. Każdy z nas podczas egzaminu miał wylosować miejsca turystyczne, wskazać je na mapie i powiedzieć, z czym mu się kojarzą. Gdy nastała moja kolej, wylosowałam Solinę. Niestety, miałam pustkę w głowie. I nagle dostałam olśnienia. Nie wiem skąd przyszło mi na myśl piosenka „Zielone wzgórza nad Soliną” i oczywiście to powiedziałam. Zadowolona, już chcę odejść, gdy nagle profesor mówi do mnie, że na zaliczenie muszę zaśpiewać choć jej fragment. Poza słowami „Zielone wzgórza nad Soliną” nie znałam w ogóle tekstu. Poza tym nie umiem śpiewać, a na dodatek w sali siedzieli jeszcze inni studenci. Pozwolił mi wyjść na korytarz i zapytać się innych o tekst, którzy uczyli się pod salą. Niestety, nikt nie znał tej piosenki, nawet pani portierka, starsza kobieta. Zrezygnowana wróciłam do sali. Profesor do mnie: „To proszę teraz zaśpiewać”. Wzięłam głęboki oddech i zanuciłam tylko sam tytuł. Nagle, na moje szczęście, profesor mówi, że już wystarczy i w indeksie wpisał mi 5. Potem jeszcze z kilka miesięcy krążyła informacja na uczelni, że „to ta, która musiała śpiewać na egzaminie”. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy naprawdę była to dla mnie stresująca sytuacja.

Mirka W.: Moja przygoda z dzieciństwa

Urodziłam się pod koniec lat 50. XX wieku, jako najmłodsza z trójki rodzeństwa. Mieszkaliśmy na wsi, w ubogiej chatce – niemal jak w bajce. Moje rodzeństwo chodziło już do szkoły – ja musiałam więc pomagać rodzicom, bo po prostu byłam pod ręką. A w wolnych chwilach bawiłam się, wyobrażając sobie różne rzeczy – to było lepsze niż zabawki. 🙂 

Kiedyś mama kazała mi pilnować naszej krowy, Mućki. Mućka była łagodna i miła, ale dla mnie – kilkuletniej dziewczynki, stanowiła ogromne – i to dosłownie – wyzwanie. 🙂 No i pierwszy raz miałam się zająć naszą krowiną całkiem sama, wcześniej zawsze pomagałam tacie albo bratu.

Poszłyśmy z Mućką na łąkę. Żeby nie zgubić krowy, miałam cały czas trzymać postronek – dosyć długi. Siedziałam więc na trawie, dzierżąc go w dłoni i tylko czasami przesuwając się to tu, to tam, gdy Mućka miała ochotę na zmianę miejsca przeżuwania trawy. Siedziałam, wyobrażałam sobie rozmaite przygody,a  czas płynął leniwie… 🙂 Ale do czasu.

W pewnym momencie Mućka najwyraźniej wpadła na pomysł, że należy jej się spacer. I ruszyła przed siebie. A ja za nią – bo mama kazała mi przecież trzymać sznurek i nie puszczać pod żadnym pozorem. Myślałam, że przejdziemy po łące i znajdziemy nowe miejsce na jedzonko. Ale… niezupełnie tak się stało.

Krowa najwyraźniej postanowiła zwiedzić okolicę nieco dalszą niż znajoma łąka za domem. Ruszyła drogą. A ja za nią. Usiłowałam gałązką skłonić Mućkę do powrotu, ale okazało się, że bycie pastuszkiem nie jest wcale takie łatwe – choć usiłowałam naśladować gesty taty i brata, krowa wcale nie chciała mnie słuchać, a od mojej witki oganiała się tylko ogonem, leniwie maszerując dalej, zupełnie jakby miała jakiś cel do osiągnięcia. 

Zaczęłam pochlipywać pod nosem, ale głupio było mi wołać kogoś o pomoc. Po chwili odeszłyśmy od domu daleko i nikt i tak by nie usłyszał. W duchu już widziałam, jak docieramy z Mućką do bieguna północnego, jakiegoś wielkiego lasu albo na najwyższą górę świata, gdzie nikt nas nigdy nie znajdzie… Bo kto wie, co ma w planach taka krowa?!

Nie wiem, jak długo szłyśmy. Może dwa dni, może – dwadzieścia minut. Ale dla mnie to była wieczność. Czułam się porwana. Przez krowę, która nagle z miłej i poczciwej Mućki przekształciła się w złowieszczego potwora porywającego biedne dzieci rodzicom. I cały czas trzymałam kurczowo postronek…

Byłyśmy już prawie pod miasteczkiem, niedaleko którego wtedy mieszkaliśmy. I nagle usłyszałam, że ktoś mnie woła. Obejrzałam się, zapłakana i zobaczyłam… tatę! Na rowerze! Jechał na ratunek! Jak prawdziwy rycerz! 

Okazało się, że rodzice dość szybko odkryli, że mnie nie ma. I po śladach krowy (wiadomo, trawienie…) dość szybko zorientowali się, dokąd się udałyśmy. 😉 

moja przygodaOd tej pory Mućkę miałam z głowy – rodzice woleli nie narażać mnie na kolejne krowie pomysły spacerowe. 😉 A ja nigdy jeszcze nie cieszyłam się tak na widok taty, jak wtedy, kiedy porwała mnie nasza złowieszcza i demoniczna krowa… 😉 

W ramach podsumowania dodam, że moje dzieci dorastały już w miasteczku i nie miały takich „krowich” przygód. 😉 Za to z mojej śmieją się za każdym razem, kiedy im ją przypominam – to taka rodzinna legenda, do opowiadania w zimowe wieczory i przy okazji spotkań rodzinnych. 🙂 

A krowom nie ufam ani trochę od tamtej pory. 😉 

P.S. Na zdjęciu ja w czasach, kiedy zdarzyła się moja przygoda. 🙂 

Gratulujemy i zachęcamy do udziału w pozostałych konkursach!