W chwili, kiedy piszę ten felieton, nie palę od pięćdziesięciu sześciu dni. Ten zaskakujący dla mnie fakt pokrzyżował mi lekko szyki, związane z odkurzeniem postanowień noworocznych. W tym roku musiałam po raz pierwszy (od nie pamiętam kiedy) wymyślić sobie nowe.
Dziwne to uczucie jak się tak udaje wprowadzić czyn coś postanowionego. Jeśli choć raz wypychałyście samochód z zaspy śnieżnej wiecie, o czym mówię. Pcha człowiek jak głupi, pot mu cieknie po kręgosłupie, ręce zamarzają, spaliny z wydechu duszą… I jak już wydaje się, że koła do końca świata będą tak buksowały i bez wyciągarki ani rusz, wtedy wredna maszyna wyjeżdża, zostawiając nas w zupełnie idiotycznej pozycji, łapiące równowagę na lodzie.
Kubuś Puchatek rozpracował to zjawisko podczas swoich długoletnich badań nad okręcaniem słoików z miodem. Odkrył, że trzeba kręcić pokrywką i kręcić, a kiedy się wydaje, że nie da się kręcić dalej, wziąć głęboki oddech i pokręcić jeszcze trochę. To w sumie całkiem logiczne i zgadzałoby się z tym, czego uczymy się od najmłodszych lat i co wpajają nam rodzice. Gdybyśmy za pierwszym razem, kiedy stłukłyśmy sobie kolano stwierdzały, że to całe chodzenie to zupełnie idiotyczne jest i przereklamowane, słabo mogłoby się to dla nas skończyć.
Dlatego też później w przedszkolu budujemy wieże z klocków. Z zapałem godnym lepszej sprawy układamy elementy jeden na drugim, próbując postawić największą budowlę, jaką widziały panie przedszkolanki. Przewraca się? Trudno. Rycząc wniebogłosy, zachęcane przez dorosłych do tego, żeby spróbować jeszcze raz, bo wtedy może się uda, bierzemy się mentalnie w garść i budujemy od nowa.
Tylko czy przypadkiem postawa „prędzej-mnie-szlag-trafi-niż-się-poddam” nie przynosi nam czasem więcej szkody niż pożytku?