Od dziecka uczymy się, że nie można się poddawać i jeśli bardzo się czegoś chce, to prędzej czy później to osiągniemy. Śmiem jednak twierdzić, że zdecydowanie za mało w procesie edukacji poświęca się umiejętności odnoszenia porażek.

Kurczowo trzymamy się wdrukowanej w mózg informacji, że poddać się, to właściwie gorzej niż nie zacząć wcale. Że rezygnacja to marnotrawstwo czasu, wysiłków i często innych ważnych dla nas rzeczy. I przez to nie wiemy, kiedy powiedzieć dość.

Moja znajoma od lat była nieszczęśliwa w małżeństwie, a jej mąż jeszcze bardziej, o czym czuł się zobowiązany informować ją na każdym kroku okraszając to przy okazji informacją, jak bardzo ona, jego żona, jest beznadziejna. Znajoma pytała koleżanki, rodzinę, psychoterapeutów, męża we własnej niezadowolonej osobie, sąsiadów, co jest z nią nie tak.

Starała się bardzo zmienić i być lepszą, wspanialszą, bardziej wyjściową, inspirującą… Kiedy w końcu wszystko pierdyknęło i zaczęła przebąkiwać o podziale majątku, mąż ocknął się gotów do ratowania związku.

Spotkałam ją przypadkiem na zakupach, a widząc jej udręczoną minę ostrożnie zapytałam, czy wszystko w porządku. O tak. – potwierdziła gorliwie – On się teraz bardzo stara. Zaczął wkładać naczynia do zmywarki.