W te wakacje pierwszy raz w życiu wyproszono mnie z seansu. Byłam całkiem grzeczna, no, może rechotałam trochę za głośno i nagle rozbłysło światło, a uprzejmy głos z głośnika poinformował wszystkich o tym, że nie ma żadnych powodów do paniki i mamy podążać za pracownikiem kina.
Na szczęście na filmy animowane w środku tygodnia i to tego przed południem chodzą najwyraźniej wyjątkowo wyluzowani ludzie, bo faktycznie nie panikowaliśmy. No, może tylko odrobinkę. Przeprowadzono nas labiryntem korytarzy na pobliski parking, na którym już stał pokaźny tłumek klientów centrum handlowego.
Czekaliśmy chwilę i nic jednak nie wybuchło, a mogło, bo powodem zamieszania był anonimowy telefon z informacją o podłożonej bombie. Do tego, chociaż sens skończył się minutę wcześniej, niż powinien, więc zasadniczo, już niczego więcej nie dało się zobaczyć poza napisami końcowymi, dostaliśmy darmowe bilety. Mogło być gorzej, nie? Dumna z siebie, że przez pierwszą w życiu ewakuację przebrnęłam z godnością, wybrałam się na przystanek.
Mój samochód utknął na podziemnym parkingu, a nie wiadomo było, kiedy alarm zostanie odwołany. Kiosk akurat był zamknięty, ale pomyślałam, że przecież bilet kupię w tramwaju i wsiadłam. Motorniczy trochę się zdziwił, że pytam, go o bilet, bo przecież automat stoi jak wół zaraz przy środkowych drzwiach. Idę. Nie ma, skubaniec, otworka na monety!
Uprzejme dziewczę na oko lat czternaście mruknęło – „na kartę” – i wywróciło oczami, no bo jak można nie wiedzieć, skoro to oczywiste. Hmmm… Kiedy trzy przystanki później klapnęłam na siedzenie z biletem w garści spocona i czerwona z nerwów czułam się tak, jakby udało mi się rozwiązać wyjątkowo skomplikowane zadanie matematyczne, wynaleźć ulepszona wersję koła i zaparkować równolegle zupełnie bez poprawiania. Wszystko w tym samym czasie.