Kiedy zaczęłam układać ciuchy, odkryłam tonę rzeczy, w których nie chodzę, bo: schudłam, przytyłam, mól wyżarł dziurkę oraz standardowe nie wiem, po co to kupiłam. Trzeba było wszystko wywalić, posegregować. Część obfotografowałam, pomierzyłam i wystawiłam w cholerę na allegro. Trochę oddałam, dziurki po żarłocznych molach pocerowałam i przyszyłam guziki. Położyłam się po pierwszej.

Następnego dnia rano przed wyjściem w panice wygrzebywałam ubranie ze stosu leżącego na podłodze, bo przecież nie zdążyłam już poukładać tego, co zostaje na półkach. Ale się odfaknęłam, nie ma co.

Kiedy wróciłam popołudniu do domu, wcale nie wyglądało to lepiej, więc przestałam liczyć na to, że jakoś samo zniknie i wróciłam do zabawy. Zajęło mi to w sumie dwa dni.

Z pięciu dni zostały mi trzy, a nie ruszyłam jeszcze półek z książkami, nie wspominając o łazience. Żeby nadgonić, we wtorek w nocy zamiast książki do poduszki, czytałam dokumenty, żeby mieć więcej czasu w dniu następnym.

W środę zorientowałam się, że o ile nie mam problemu z porannym co na siebie włożyć, a pościel oraz ręczniki mam posegregowane według wielkości i przeznaczenia dzięki cudownemu odfaknięciu szaf, to resztę domu zapuściłam, zajęta garderobiano-pościelową masakrą i mam zakwasy od włażenia na drabinę.