List był o miłości, tęsknocie, małżeństwie i o tym, że będziemy mieszkać u jego rodziców. Nie mogłam pojąc, co ten kolega wypisuje. A ironia losu polegała na tym, że list był od Jana, a nie od kolegi. A ja ten list podarłam – nieświadomie zniszczyłam życie jego i swoje.
Nasze szczęście – podarłam je. Czy można było zrobić coś gorszego? Tak jakbym zabiła siebie i jego. A przecież wiadomo, że nie dostaje się od losu drugiego życia, żeby poprawić błędy. O tym, kto był autorem tego listu dowiedziałam się za trzydzieści lat – i to od Jana. Teraz żyjemy osobno – w odległości tysiąca pięciuset kilometrów i nigdy się nie widujemy. Odnalazł mnie choć było bardzo trudno mnie znaleźć. Zdaje mu się, że ludziom można wszystko wytłumaczyć. Ja wiem, że tak nie jest. Nie zdoła się przekazać rozmiarów mojej rozpaczy. Pierwsze półtora roku bez niego były dla mnie tragedią. To była wegetacja, nieczekanie na cokolwiek. Życie absolutnie bez sensu.
Rozmyślam na tym, jak potworne było jego życie wtedy, gdy nie dostał ode mnie odpowiedzi, jak mógł się czuć – odrzucony , poniżony, pogardzony. Do tego daleko od domu, w tym znienawidzonym wojsku. Musiał wprowadzać stan wojenny, wbrew sobie. Był urzeczywistnieniem teorii ślepych bagnetów. Nic nie mógł zrobić bo karą za dezercję było wtedy rozstrzelanie. Kiedyś napisał do mnie o stanie wojennym. Nieraz czułem trzask łamanych żeber. Ale teraz to co innego. To nie wróg. I nie bitewny szał. To wydzieranie serca z człowieka, który za życia był nam przyjacielem. Po obu stronach barykady stali bracia – Polacy, czasem przyjaciele ze studiów, z podwórka, ze szkoły itp. Jakie to okrutne. Jedni w imię idei i wolności, drudzy przymuszeni rozkazem i karą. Dlatego Solidarność zwyciężyła, bo większość chciała zmian.
Zapraszamy do opowiadania!