Chociaż nie wzdycham do przeszłości i zawsze uważam, że najlepszy okres w moim życiu to „teraz” przyłapałam się nad rozmyślaniem z rozrzewnieniem nad tym, jak to drzewiej było łatwo. Przyjaciółki się miało „na zawsze” i one znikały zazwyczaj tylko wtedy, kiedy poznały nowego chłopaka, żeby za chwilę wrócić, bo on okazał się idiotą, albo dostał szlaban na pół roku za złe oceny. Ostateczne rozstanie następowało jedynie wtedy, kiedy zmieniały szkołę, a i to nie zawsze. Teraz przyjaźnie mogą napotkać na swojej drodze tyle przeciwności, że te, które udaje nam się utrzymać powinniśmy hołubić na wszystkie możliwe sposoby. Należą im się odznaczenia i świadczenia kombatanckie. Ordery od Prezydenta Miasta, jak dla małżeństw w pięćdziesiątą rocznicę ślubu… Niby tyle się mówi o tym, jak trudno zbudować w obecnych czasach trwały związek między kobietą i mężczyzną, ale nikt nie pochyla się nad tym, co robić, żeby wspomóc swoją przyjaźń w prawdziwym survivalu, który musi przetrwać, żebyśmy w końcu kiedyś miały z kim, siedząc na krawędzi fontanny przed domem zdrojowym, umilać sobie turnus w sanatorium plotkami o Teresy kiecce z ostatniego dansingu. Schody zaczynają się już po skończonej szkole, a potem tylko życie rzuca nam kłody pod nogi. Praca pochłaniająca bez reszty, nowe obowiązki, partnerzy życiowi, priorytety… Jeśli uda nam się wygospodarować od czasu do czasu chwilę na spotkanie, albo chociaż telefon, możemy polec na innym polu. Mąż, albo żona może nie polubić przyjaciółki. Albo polubić za bardzo. Jeśli polubi w sam raz uniknęliśmy miny, ale nie można jeszcze odetchnąć z ulgą, bo z kolei może nie polubić się z naszym partnerem. Im więcej ludzi w układance, tym gorzej. Kiedy pojawiają się dzieci wyczynem jest regularne mycie włosów, a co dopiero pielęgnowanie ogródków relacji międzyludzkich, więc przyjaźń musi wytrzymać fakt, że co prawda nikt nie poczywa, a bruszy zupełnie w innym rejonie rabatek.