Taka już uroda wewnętrznego krytyka, że atakuje znienacka. Pprzypomniał o sobie akurat wtedy, kiedy mój partner po raz pierwszy miał mnie odwiedzić w przestrzeni, w której mieszkam z dziećmi i do kompletu poznać jeszcze moją mamę (o zgrozo!).
Przez tego drania jeszcze kwadrans przed godziną zero myłam ściany zamiast malować sobie paznokcie i nacierać się antycellulitowym kremem. Bałam się, co mój partner pomyśli o mnie, jak zobaczy ślady pobrudzonych modeliną paluchów tuż przy wyłączniku światła w salonie. I kuchni. Łazience. I przedpokoju!
Kiedy mam siebie określić, jako matkę, mówię, że się staram. Kiedy określam się jako kobietę, że mam swoje momenty, a zawodowo – że ciągle się uczę. Za upieczone ciasto przed podaniem przepraszam, że wyszło trochę za suche, a nogi mam zawsze za grube na kieckę nie do ziemi.
Zastanawiałam się, czy za swój nadmierny krytycyzm mogę obarczyć dzieciństwo, kompleks braku tatusia, mojego krytycznego ex-, albo wyjątkowo upierdliwą nauczycielkę… ale niestety nie mam, na kogo zwalić. Najzwyczajniej w świecie sama jestem swoim najzacieklejszym przeciwnikiem.
Trochę to irytujące, bo oznacza, że strasznie jeszcze dużo przede mną roboty z odgruzowywaniem swojej czaszki. A przecież wydawało mi się, że sprzątam w niej coraz regularniej! Choć to wcale mnie nie cieszy, to nie jestem w tym sama. Większość znanych mi kobiet pielęgnuje i rozpieszcza wewnętrznego krytyka, zamiast zagłodzić dziada, a potem wydmuchnąć przez lewą dziurkę w nosie.
Moje wspaniałe przyjaciółki miały problem z odpowiedzią na pytanie co w sobie lubią najbardziej, ale z listą felerów nie miały najmniejszych trudności. Co ciekawsze – w rzeczywistości można by się doszukać w nich najwyżej z pięciu procent wymienionych niedoskonałości, a to i tak przy dużej dawce nieżyczliwości. Kiedy zwróciłam im na to uwagę, zarzuciły mi brak obiektywizmu. Ich zdaniem ich mężowie i partnerzy nie widzą tych mankamentów, bo też nie mają dystansu (w końcu swoje chwalić wypada), a rodziców, to już w ogóle nie ma sensu pytać o zdanie.