Często słyszę, że kiedyś było lepiej. Nie do końca się z tym zgadzam, bo pamiętam kolejki po wszystko, równość w biedzie i cukier kupowany „na lewo” za kartki na papierosy (udało nam się kupić łyżwy za kartki na wódkę!), ale też trochę czasem psioczę.
No, bo kiedyś czytało się więcej książek, dzieciom wystarczał patyk i kawałek sznurka do zabawy, a posiłki jadało się wspólnie przy stole, a nie każdy przed swoim ekranem z talerzem na kolanach.
Marudzę, że było fajniej, bo miało się PRAWDZIWYCH przyjaciół, PRAWDZIWYCH sąsiadów i prowadziło się PRAWDZIWE życie. Wiedza, którą każdy z nas mógł się pochwalić, nie pochodziła z Wikipedii.
Starszy syn zapytał mnie niedawno dlaczego nie mamy w domu wi-fi (używamy przenośnego modemu na zmianę). Odpowiedziałam mu, że to po to, żeby ograniczyć czas spędzany w Internecie. „Ale dlaczego?” – zapytał szczerze zdziwiony. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Nie dlatego, że nie wiedziałam, jak mu wytłumaczyć różnice między więzią, która tworzy się pomiędzy ludźmi stojącymi razem przez kilka godzin w kolejce po mięso, a więzią z widzianymi raz na imprezie i zaproszonymi do znajomych na Facebooku. Po prostu zdaję sobie sprawę z tego, jak straszna ze mnie hipokrytka. Zaraz wyjaśnię, dlaczego.
Kiedy Paul Miller, jeden z dziennikarzy The Verge przechodził w stan offline 1go maja 2012 roku wydawało mu się, że Internet jest jak palenie papierosów, albo picie o jednej kawy za dużo. Przesiadywanie w sieci traktował jako nałóg i szczerze wierzył, że jeśli tylko wyrwie się spod jego zgubnego wpływu, skończą się jego problemy, zapomni o deficytach uwagi, rozkojarzeniu, kiepskiej koncentracji i przekładanych w nieskończoność terminach zakończenia projektów.